Opowieść o naszej Hani, o naszej wspólnej drodze i codziennych przygodach.

niedziela, 15 września 2013

Rodzinka w komplecie


 I nastał czas naszej Trójki!!!
Tylko my, razem dzień  w dzień przez 9 dni.
Bez pośpiechu, bez problemów, bez szybkich akcji wyjazdowych, razem, wspólnie.
Czekałam na to kilka miesięcy. Na odpoczynek z moimi Dwoma Ludzikami.
Piątek wieczór, zaczynamy imprezę urlopową!!!!
Po części przygotowani na wyjazd, po części jeszcze w proszku. Ale mamy czas. Sobota rano, pobudka i niespodzianka. Hania lubi nam robić niespodzianki, jest w tym genialna!
Cały zapał opadł. Radość zmieniła się w lekkie podłamanie. Hania wstała z bólem gardła i początkiem kataru :( Otwieram skrzynkę z lekami i sprawdzam co tam mamy. Niestety okazuje się, że niewiele. Od dłuższego czasu mamy w zwyczaju (raczej mania) sprawdzać daty ważności, nie tylko spożywczych rzeczy, ale również i leków. Oprócz daty przydatności jest też data po otwarciu danego lekarstwa. Coraz częściej spotykam się, że dany lek można stosować od 3 do 6 miesięcy po otwarciu, a potem fruu wyrzucamy. Rozumiem, że coś może przestać być dobre, nie spełnia już swojego zadania. Tylko nie rozumiem dlaczego to tyle kosztuje. Jeśli jest np espumisan, z którego korzystamy od czasu do czasu, a jego ważność po otwarciu to 3 miesiące, to po co sprzedawać tak duże opakowanie? Nie wykorzystam w tym czasie tak dużej dawki! Może warto zainwestować w mniejsze buteleczki? A tani to on nie jest!!! Są też leki inne, które stosujemy przeważnie w zimę i tu też okres przydatności jest krótszy nić wskazuje data wybita na butelce czy opakowaniu.
Udałam się do apteki i zakupiłam leki na zbliżającą się zimę, a może bardziej na zbliżające się kilka miesięcy.
Wyjazd do Pietraszy był pod wielkim znakiem zapytania. Szczerze to miałam ochotę wsadzić rodzinę do auta i niech się dzieje co chce, ja chcę odpocząć!!! Ale rozum wygrał, zostaliśmy i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
W poniedziałek udało nam się wydostać z domu i udać się do tężni niedaleko nas. Pogoda była akuratna, ni to ciepło ni zimno ale z przewagą na ciepło. Nigdy tam nie byłam choć może w wieku młodym zabierali mnie tam rodzice. Zapach dziwny, wszystko za mgła, woda kapie wszędzie. Na szczęście mało ludzi, dużo miejsc do siedzenia, spacer możliwy wokół na mijanke z innymi wózkami. Było ciekawie, Hania przyglądała się patykom, śmiała się w głos z wody karmiącej z nich. Przy "fontannie" długo siedziała z Tatą i wdychała minerały. Kupiliśmy butelkę samego zdrowia, mało słonego. Pierwszy łyk był hmm tragiczny!! Zdrowie w tym wydaniu było obrzydliwe! Zebraliśmy się w sobie i postanowiliśmy, że żadna woda nas nie pokona i do dna!!!!
W domu odespaliśmy wypad z płucami i nosami "pustymi". Warto było pobyć tam trochę dłużej, jednak głód wypędził nas do domku.
Niestety z dnia na dzień Hani przeziębienie nie chciało się zdeklarować, co miało odzwierciedlenie w decyzji o wyjeździe na mazury. Pogoda powoli przestała nas rozpieszczać. Czas w domu spędzaliśmy razem na zabawach, chodzeniu w łuskach, przeglądaniu szaf, praniu, szykowaniu smakołyków...  i nastał sądny poranek kiedy to Hania wstała z dużą ilością płynu w nosie. W ciągu paru godzin okazało się, że jej stan jest tragiczny. Katar zatkał nos i gardło. Oddychanie było mocno utrudnione, jedzenie zerowe, picie jakotako. Przy podawaniu lekarstw wszystko co było w żołądku, trafiało na zewnątrz. Sen przyszedł, jednak tylko w pozycji siedzącej, cała noc to czuwanie czy oddycha, czy dobrze leży, czy jest przykryta. Na szczęście opryszczkę udało się nam zlikwidować w jeden dzień, bo jakby nadal była, na pewno powiększałaby się z prędkością światła lub zaogniała swój stan, Hania w trakcie choroby zwiększa ślinienie się, a co za tym idzie wszystko co jest wokół buzi jest mocno podrażnione. 
Noce były długie i nie do końca pełne snu. Rano ciężko się wstawało, na szczęście udawało nam się co jakiś czas wyrzucać siebie na wzajem do drugiego pokoju na drzemkę.
Udało mi się załatwić w miarę szybko lekarza, który przepisał leki, ostukał, opukał Hanię, obejrzał wyniki badań, podał kilka wskazówek. Od tego momentu stan Hanki był coraz lepszy. Jeść prawie nie jadła, piła dużo. Usnęła nam na prawie trzy godziny, co w jej wydaniu jest rzadkością (tyle spała do wieku sześciu miesięcy, potem max 1-1,5h). Dzięki temu wszyscy zregenerowaliśmy się troszkę.
W międzyczasie staraliśmy się załatwiać sprawy na które nie ma czasu a dokładnie to skupiliśmy się na jednej wymagającej trochę czasu i szybkiego przemieszczania się między sklepami. Zdecydowaliśmy się na nowe urządzenie w domu i aby je zamontować musimy całą kuchenną konstrukcję przerobić. A wiadomo przeróbki zawsze są trudniejsze do wykonania niż praca od zera. Na szczęście udało się wszystko przemyśleć, znaleźć komponenty, tylko spisanie umowy i wykonanie :) 
I tak o to kilka dni razem dobiegły końca. Dużo nie udało się zrobić, jednak ważne że udało się nam pobyć razem, co na codzień jest trudne do zorganizowania. 
Hania przez cały czas gadała jak najęta i opowiadała nam różne historie, tzn tak myslimy bo z jej bababa, mamama, plepleple nie wiele można wywnioskować. Grunt, że zaczęła więcej mówić. Jednego dnia Babcia nas odwiedziła, śmiała się, że odetkaliśmy Hanię i wychodzi od nas z "bólem" głowy, takim pozytywnym.
Wracamy do pracy a Brzdąc nasz mały zostaje w domu z Babcią przez tydzień, musi wyleczyć się w 100%. Nie możemy powtórzyć historii z zeszłego roku kiedy od września do grudnia cały czas ciągnęło się jedno przeziębienie. 
Życzymy wszystkim zdrówka na najbliższy czas, pogoda kompletnie nas nie rozpieszcza!!!

wtorek, 10 września 2013

Hania z mamą

Ostatnie dni spędzamy razem. Od rana do wieczora z wyjątkiem połówki dnia, kiedy to wybraliśmy się na uzupełnienie szaf.
Jest ciężko. Rano Tata karmi Hanię i ucieka do pracy, my zostajemy same i zaczynamy wyścig z czasem. Nie ma chwili do stracenia, a jak się zagapimy to potem biegam i walczę z czasem, a i tak i tak nie da się nadrobić czasu :(
Dwa tygodnie temu szykowaliśmy się na badania krwi i moczu Małego Żuka. Wstaliśmy w nocy, nakarmiliśmy Babla. Potem rano szybko do szpitala na pobranie krwi. Byliśmy 4 w kolejce więc rachu cichu powinno pójść. Czekamy, Tata Hani zrezygnował z wejścia do gabinetu, twierdząc że ostatnim razem jak był przy pobraniu to się krew polała, paniom trochę się ręce trzęsły i ogólnie było mało fajnie, zmarnowały pełną fiolkę krwi :( nic to, idziemy z Hania do środka. Panie miłe, jeszcze uśmiechnięte, bo to ranek, mało pacjentów. Wybieramy rączkę prawą, ustawiamy się i kłujemy. Krew stwierdziła, że płynąć nie będzie, więc pielęgniarka z wyrzutem, że pewnie dziecko nie napojone, że za mało wody, nie przygotowane. Policzyłam do 10, a w międzyczasie drugą pielęgniarka mówi, że piła Hania na korytarzu i potwierdza przygotowanie rodziców. Uff... No to czekamy aż skapnie ile trzeba.
Dodatkowo chcemy zrobić Wit D (oczywiście płatnie!!!) Odmowa, za gęsta krew i za mało pobrały. Decydują się kłuć drugą rączkę i plusk!!!! poleciała krew na pielęgniarkę, na podłogę, na ich ubrania ( my byłyśmy czyste, dobrze usiadłam :) ). Podkładały fiolkę za fiolka. Nie miały pomysłu jak to zatamować, na szczęście opanowały sytuację!!! Wyniki można odebrać kolejnego dnia. Ale kolejnego dnia to pojechałam z moczem. Też wstaliśmy w nocy i poiliśmy Hankę. Kolejnej nocy Hanka z przyzwyczajenia chyba już ;) wstała i zaczęła nas zaczepiać do zabawy. Zdziwiona była, że nie pałaliśmy chęcią pląsania. W końcu padła nad ranem. Dziadek zabrał Bąka na ćwiczenia, a ja ponownie pojechałam do szpitala. Chcieliśmy odebrać wcześniej wyniki, żeby upewnić się że są ok ( w moczu często wychodzą nam bakteria). Przybyłam pod gabinet, pani pielęgniarka jak mnie zobaczyła to z delikatnym zdenerwowanie zapytała się co chce. Wyniki krwi, moczu,Wit D. Jak to,a kiedy pobierane. Przedwczoraj i wczoraj. Niemożliwe
 Hmm... Pani się przyznała że już mnie zapamiętała i dni się jej pomyliły, stąd jej złość na mnie na początku, myślała, że chcę wyniki po paru godzinach. Miło pogadałyśmy i pognałam do pracy. Bakterii w moczu brak uffff.
Misiowi na ratunek
W zeszłym tygodniu mieliśmy stawić się w szpitalu z Hania i całym majdanem ma wycięcie migdałka. Przygotowania były długie, zarówno w domu jak i w pracy, aby skupić się w tych dniach tylko na Hani. I tak miało być. Przyjechaliśmy rano, koło 9. Dzieci w poczekalni było dużo, rodziców jeszcze więcej. Niektórzy mili, uśmiechnięci, dzieci wesołe, a niektórzy zmęczeni życiem i dzieckiem, nie do końca potrafiący się zająć maluchem. Ja zostałam na straży, a Tata z Hania udał się zwiedzać pobliskie uliczki. Ratowali Misia, próbowali dostać się do oświaty, i podziwiali świat. Grzecznie bez narzekań czekałam w kolejce. Dzieci nie ubywało, jakby świat się zatrzymał. Godzina, dwie, trzy czas płynie, zjedliśmy zupę, i w końcu nadeszła nasza kolej. Jupi!!! Witamy się z Panią Doktor i pielęgniarka. Przekazujemy badania, kartka po kartce, na chyba trzecim czy czwartym wyniku panie zbladły, zamilkły. Nie przyjmą Hani.
Dlaczego, co się stało? ?? Oglądając wyniki widziałam, że kilka jest na granicy normy a jedne nawet ponad normę, jednak naszym zwyczajem nie czytałam w Internecie bo to czasem negatywne skutki ma. I się okazało, że znowu rozpoczynamy wędrówkę po przychodniach. Hania ma za niską krzepliwość krwi i dopóki tego nie wyprostujemy, nie mogą zrobić zabiegu. Muszą jakby co wiedzieć co i w jakich ilościach podać Hani przed i po zabiegu. No to super, po prostu extra. Tyle czekania i pilnowania zdrowia Żuka, taka otoczka, takie załatwianie wszystkiego.... !!! Nic to, zabraliśmy się i poszliśmy zapisać się do przychodni przyszpitalnej do hematologa. A tu niespodzianka, można dzwonić dwa dni w tygodniu przez dwie godziny i się umawiać. Extra. Nic to, zacisnęłam zęby i zaczęłam główkować. Po chwilach kilku wpadła mi do głowy pewna myśl, Dziadka Kolegi żona przecież jest Hematologiem!!!! Za telefon i dzwonimy!! Czas oczekiwania na wizytę w poradni jest ok 5-6 miesięcy, dużo i niedużo, a w sumie to bardzo dużo. Ponieważ Pani Ania jest na urlopie, to czekamy na powrót i będziemy dalej działać :) 
Kamień z serca !!!
A ponieważ nie udało nam się pożegnać migdałka, postanowiliśmy wybrać się na wesele oraz chrzciny na Mazury do wspaniałej pary z cudną córeczką. 
Podróż minęła szybko, a nawet za szybko. Dojechaliśmy, radośni i
zadowoleni, że o to jesteśmy i możemy uczestniczyć w tym pięknym dniu. Kościół był wypełniony bliskimi osobami, każdy uśmiechnięty, wpatrzony w Parę Młodą i ich Maleństwo. Po mszy długo czekaliśmy na złożenie życzeń, ale warto było poczekać :) potem było weselicho jak się patrzy. Spotkałam mnóstwo fajnych ludzi, o których wiele słyszałam, ale nie było jak spotkać.
Hania obserwowała wszystko wokół, nic nie mogło się wydarzyć bez niej. Pięknie zjadła obiad, chociaż było mnóstwo ludzi, którzy coś cały czas robili, przemieszczali się, dzieci biegały, bawiły się, wszystko w ruchu. Wieczorem dosłownie padła :) Dzielna była niesamowicie. Szkoda, że Tata Hani musiał w poniedziałek iść do pracy. Ehh mogliśmy zostać nad pięknym jeziorem w otoczeniu drzew i szumu fal. 
Cały tydzień spędzałyśmy z Hanią razem. Udało się dojechać na czas na wszystkie zajęcia, nigdzie nie zabłądziłyśmy, może parę razy się spóźniliśmy ;) było wyczerpująco i męcząco. Rano pobudka, potem szybkie sprzątnięcie mieszkania, umycie się, spakowanie, jedzenie i fruuu na zajęcia. Jak nie było zajęć próbowałyśmy w domu ćwiczyć w łuskach, bawić się z książkami, puzzlami, i inne różności. Pomysłów wiele, ale niestety dzień za krótki. Jedyny mały minus był z Mamy kręgosłupem. Na weselichu trochę przecholowałam i za długo nosiłam Hanię, dodatkowo w aucie skręt na lewo przez kilka godzin. Ból niemiłosierny oby pewnego dnia po prostu zniknął!!!!!
Hanka przegadywała mnie dzień w dzień, się z niej zrobiła gaduła. Zmieniła się ruchowo, szybciej się przemieszcza, stabilnie prosto siedzi, coraz częściej podnosi pupę, potrafi zająć się sama sobą przez dłuższy czas, sama wymyśla zabawy i coraz częściej pokazuje czego chce. Fajny się z niej Szkrab zrobił :)